AMARYLLIS


Wąska ścieżka nie wydawała się niczym wyjątkowym. Ot, kawałek wydeptanej ziemi pomiędzy wysokimi drzewami vishvy. Amaryllis, robiąc głęboki wdech, przymknęła powieki, a słodki zapach wydzielany przez krwistoczerwoną korę wypełnił jej płuca. Dziewczyna stawiała kolejne kroki z zadartą głową w nadziei, że dostrzeże białe owoce skryte pomiędzy puchowymi liśćmi o fioletowej barwie. Jednak i tym razem ich nie zauważyła. Z westchnieniem przycisnęła do piersi naręcze kolorowych kwiatów i przyspieszyła kroku. Twarz rozjaśnił uroczy uśmiech, gdy objęła spojrzeniem mury.
Dla niej nie miało znaczenia, że lata świetności świątyni minęły bezpowrotnie, a to, co zostało, zwykło nazywać się ruinami. Nie liczyło się, iż większość nacji zapomniała o bogini i kpiła z takich jak ona. Amaryllis silnie wierzyła i tylko to pozostawało ważne.
Odsunąwszy kilka odnóg pnączy zdobionych obsydianowymi kamykami, przecisnęła się przez uchylone wrota. Gdy tylko znalazła się wewnątrz skruszałych przez czas ścian, bezwiednie rozejrzała się wokół. Od ostatniej wizyty niewiele się zmieniło, lecz wciąż nie mogła wyjść z podziwu piękna tego miejsca. Tutaj wszystko zdawało się prostsze. Zewsząd otaczała ją cisza, która koiła umęczoną duszę, uwalniała poplątane myśli i przynosiła odprężenie nadwyrężonym zmysłom. W tym miejscu i w tamtej chwili Amaryllis nie potrzebowała niczego więcej – wystarczał błogi spokój.
Przymknąwszy na moment oczy, zrobiła głęboki wdech, a czyste powietrze wypełniło płuca. Uniosła nieco głowę i nawet nie mrugnęła, spoglądając na nieruchomą twarz bogini. Po chwili jednak spuściła wzrok na przyniesione przez siebie rośliny. Z malującą się na twarzy radością przeszła przez główną nawę. Jedną ręką podciągnęła materiał długiej spódnicy i ostrożnie uklękła u stóp kilkumetrowego posągu, po czym z niezwykłą starannością zaczęła układać kwiaty. Gdy skończyła, odchyliła się nieznacznie, chcąc przyjrzeć się kompozycji. Poprawiła położenie adri, aby jej czarno-złote płatki nie zniknęły pod drobnymi białymi główkami dadry. Z niezwykłą delikatnością przeciągnęła palcami po jej szpiczastych liściach, a w odpowiedzi złote plamki nieco rozjaśniały.
Amaryllis jeszcze raz objęła spojrzeniem kwiaty. Zadowolona z uzyskanego efektu uśmiechnęła się szeroko. Intuicyjnie powędrowała wzrokiem do łagodnego oblicza. Nie wstając, przesunęła się do tyłu kilkanaście centymetrów. Zacisnęła palce obu dłoni na sporych rozmiarów wisiorze i przyłożyła czoło do chłodnej posadzki w głębokim pokłonie.
Szeptała podziękowania z zaangażowaniem, gdy nad nią rozbrzmiał głośny pisk. Zadarła gwałtownie głowę, a jej twarz po raz kolejny rozjaśnił uśmiech. Z zachwytem śledziła parę niewielkich eviali, która to wleciała do świątyni przez ogromną dziurę w sklepieniu. Te kryształowe stworzenia nawet nie zauważyły obecności dziewczyny, zbyt pochłonięte zabawą. Jedno podążało za drugim, kopiując wymyślne akrobacje. Kręciły się zawzięcie wokół pozostałości po kolumnach, chowały się za licznymi postumentami, buszowały w rozrastającym się błękitnym bluszczu, aż z zawrotną prędkością mknęły przez nawę.
Kolejny pisk przeciął przestrzeń, a eviale w ostatniej sekundzie ominęły stojącą Amaryllis. W ostrym wirażu pomknęły za jej plecy, okręciły się kilka razy wokół własnej osi i w końcu wylądowały na wyciągniętej dłoni posągu. Oba stworzenia zaciskały drobne ręce na marmurowych palcach, przyglądając się z wysokości dziewczynie. Co jakiś czas roznosił się od nich dźwięk, przypominający wietrzne dzwoneczki, gdy wymieniały między sobą kolejne uwagi. W końcu jeden z eviali, lekko, niemal leniwie poruszył delikatnymi skrzydłami, lecz to wystarczyło, aby uniósł się kilka centymetrów. Spojrzał jeszcze raz na swojego kompana, po czym sfrunął. Zatrzymawszy się na wysokości twarzy Amaryllis, zmrużył ciemne oczy i utkwił spojrzenie w tych dziewczęcych. Po chwili jednak jego wzrok powędrował ku kamieniu spoczywającemu na smukłej szyi, a dwa węgliki zwęziły się jeszcze mocniej. Evial obniżył swoją pozycję i, zbliżywszy się do wisiora, zastukał w niego palcem. W odpowiedzi złoto wewnątrz zawirowało, odbijając się od przezroczystych ścianek. Gdy znów zaprzestało ruchu, stworzenie wystrzeliło w górę. Zatrzymało się naprzeciw kompana, który to wciąż bacznie obserwował wszystko z bezpiecznej dłoni bogini.
Powietrze ponownie wypełnił przyjemny dźwięk dzwoneczków, a już po chwili oba eviale przyglądały się z bliska Amaryllis. Natomiast ona, zachwycona tymi nie większymi niż ludzka dłoń istotami, trwała w bezruchu, nie chcąc ich spłoszyć. Zdawało się, że eviale nie odczuwały żadnego zagrożenia ze strony dziewczyny. Coraz śmielej latały wokół niej, co rusz dotykając twarzy i gładząc gęste włosy. Jeden z nich nawet przysiadł na jej ramieniu i próbował ściągnąć z ucha czerwoną ozdobę. W jednej chwili siłował się ze spiralką, a w kolejnej piszczał przeraźliwie.
Początkowo Amaryllis nie wiedziała, co takiego zrobiła, że wystraszyła tę niezwykłą istotę. Jednak gdy zaczęły docierać do niej dźwięki spoza świątyni, a wśród nich ten wysoki – charakterystyczny, zrozumiała, iż nie ona była powodem jego zdenerwowania. Nim zdążyła zrobić choćby krok, gwałtowny impuls przeszył jej ciało, przynosząc czyste przerażenie. Oczy rozszerzyły się do granic możliwości, a serce podjęło zbyt szybki i nierówny rytm. Intuicyjnie spojrzała w górę na skrawek widocznego nieba. Gdy dostrzegła przecinający sklepienie zielony promień, bezwiednie zacisnęła powieki. Mimo iż obawiała się tego, co nastąpi, zmusiła się do ich uniesienia i ruszyła w stronę wyjścia.
Gdy tylko opuściła świątynne mury, zaczęła biec, lecz tym razem dobrze znana ścieżka zawierała w sobie wiele pułapek. A to jakiś korzeń sprawił, że potknęła się i omal nie przewróciła. A to gałęzie vishvy uparcie haczyły włosy, zupełnie jakby każde z drzew chciało dotknąć granatowych pukli. Nawet krzewy blune, których kolce o tej porze roku powinny szczelnie przylegać do witek, tym razem rozdzierały materiał białej spódnicy.
Po policzkach dziewczyny spływały łzy, a gardło paliło od łapczywego chwytania powietrza. Jednak nie poddawała się i uparcie parła naprzód. W końcu po nierównej walce opuściła las, lecz zatrzymała się gwałtownie tuż za jego granicą, a wzrok utkwiła w zamkniętym portalu. I choć po zielonym promieniu nie było nawet najmniejszego śladu, to symbole na niektórych kamieniach nadal lśniły i emanowały elektryzującą energią.
Amaryllis z dozą ostrożności weszła w krąg niewielkich głazów i dokładnie przyjrzała się znakom. Gdy nabrała pewności co do miejsca, z którego przejście zostało otwarte, jej serce impulsywnie przyspieszyło. Łzy ponownie napłynęły do oczu, lecz tym razem reprezentowały strach. Ciało oblał zimny pot, a w umyśle panował chaos. Złe przeczucia przejęły nad nią całkowitą kontrolę, sprawiając, że nie potrafiła ruszyć się z miejsca. Każdy wdech zdawał się niewystarczający, przez co świat przed jej oczami zaczął wirować.
Zacisnęła powieki z całej siły i szeptała zawzięcie modlitwę do bogini. Powtarzała słowa raz za razem, aż powoli odzyskiwała panowanie nad sobą. Tętno zwolniło, zamęt w głowie ucichł, płuca przyjmowały dostateczną porcję tlenu i mięśnie podjęły współpracę. Dziewczyna, nie zwlekając, chwyciła za spódnicę i biegiem ruszyła w kierunku osady. Jeszcze nim dotarła do pierwszych zabudowań, zwolniła. Wpatrywała się w kapliczkę z podobizną bogini. Zmusiła się do przesunięcia spojrzenia niżej. Zamrugała kilkakrotnie, powstrzymując kolejną falę łez.
Ciało chłopca leżało w nienaturalnej pozycji, gdy z jego piersi wystawała strzała z lotką do złudzenia przypominającą płatki adri. Białą szatę zbrukała plama grafitowej krwi, a nieruchome oczy obserwowały niebo. Jednak nie było w źrenicy najmniejszego śladu po żywym złocie. Pozostał jedynie przygaszony miedziany pył. Nawet świetliste wzory na skórze sczerniały.
Amaryllis, klękając przy chłopcu, instynktownie zacisnęła palce na wisiorze. W pierwszej chwili kamień zaczął parzyć niczym rozgrzany do czerwoności, lecz już w kolejnej bił od niego przyjemny chłód. Wsiąkał on w skórę i rozprzestrzeniał się po liniach zdobiących ciało, sprawiając, iż zaczęły lśnić złotawym blaskiem.
Na ustach dziewczyny pojawił się nikły uśmiech, gdy zrozumiała, że bogini w ten sposób okazywała jej wsparcie. Początkowe przerażenie i rozpacz zeszły na dalszy plan, przyćmione pewnością siebie i determinacją. Podnosząc się z klęczek, uniosła dumnie głowę i ponownie ruszyła w kierunku osady.
Leżące wszędzie ciała mroziły krew w żyłach, a unoszący się słodkawy zapach śmierci przyprawiał o mdłości. W dodatku żołnierze swobodnie spacerowali między zamordowanymi i nawet z odległości Amaryllis widziała satysfakcję na ich twarzach. Jednak to jej nie odrzucało i uparcie zmierzała do centrum wioski, gdzie dostrzegła stojącego przywódcę żołdaków. Gdy i on ją zauważył, uśmiechnął się z wyższością, a jego dłoń objęła rękojeść miecza.
Visber ostrzegał, że cię znajdzie, jeśli zbiegniesz. – Mężczyzna postąpił kilka kroków w kierunku dziewczyny, przyglądając się jej sylwetce. W końcu dotarł spojrzeniem do kociej źrenicy, która przypominała płynne złoto. Oblizał bezwiednie usta, po czym poszerzył uśmiech, ukazując w nim idealne uzębienie. – Ale również zapewniał, że wszyscy, którzy ci pomogli, tego pożałują. A jak wiesz, Visber dotrzymuje słowa.
Visber to morderca. Władzę zdobył stalą i krwią niewinnych. Odwrócił się od bogini, pozwalając, aby chciwość całkowicie przysłoniła mu zdrowy rozsądek – odparła spokojnie, zatrzymując się przed mężczyzną i nie zrywając z nim kontaktu wzrokowego. – A ty, drogi Abuurze, źle wybrałeś.
Amaryllis rozejrzała się wokół. Mimowolnie zacisnęła dłonie w pięści, gdy jej wzrok napotkał członków starszyzny z poderżniętymi gardłami. Wzory na ich ciałach zupełnie jak u chłopca sczerniały, a z oczu uleciało życie, pozostawiając jedynie pył na dnie źrenic. 
Źle wybrałeś, Abuurze – powtórzyła ze smutkiem, kierując wzrok na symbol tkwiący na jego policzku, który i ona posiadała.
Z jej ust wyrwało się ciche westchnienie. Nim jednak mężczyzna zdążył cokolwiek odpowiedzieć, zamieniła się w migoczącą mgłę. Czas zwolnił, niemal zatrzymując się w miejscu. Amaryllis pod postacią nikłego oparu, kierując się wolą bogini przemieszczała się od żołnierza do żołnierza, a gdy znikała, oni padali bez ducha. Żaden nie krzyknął. Żaden nie spodziewał się ataku. Nie odczuwali strachu. Nie próbowali się bronić. A ostatnim, co widzieli tuż przed śmiercią, była piękna kobieca twarz okalana granatowymi włosami i obdarzona hipnotyzującym, złotym spojrzeniem.
Dziewczyna zaledwie po kilku sekundach zmaterializowała się przed Abuurem, a czas znów zaczął płynąć swoim naturalnym rytmem. Mężczyzna w panice cofnął się o krok, gdy ona rzuciła mu pod nogi serce jednego z jego ludzi.
Coś ty zrobiła? – wydusił, rozglądając się nerwowo wokół siebie i dostrzegając jedynie ciała. W końcu wrócił wzrokiem do ubabranej czarną krwią sylwetki. Spoglądał to na plamy na niegdyś białej sukni, to na rękę, z której nadal skapywały świeże krople ciemnej cieszy. – Coś ty zrobiła?!
Wyszarpnął miecz z pochwy i zaatakował płynnym i pewnym ruchem, lecz ostrze nie dosięgnęło celu. Dziewczyna zablokowała cios, chwyciwszy zimną stal. Zaciskała na niej palce i nie spuszczała wzroku z oczu żołnierza. Złoto w jego podłużnych źrenicach wirowało zawzięcie, zdradzając obawę o własne życie. Lecz ona nie ustępowała. W zamian jeszcze mocniej ścisnęła ostrze, aż do uszu obojga dotarł dźwięk pękającej stali. Już po chwili pozostałości po broni wylądowały u ich stóp.
Zrobiłam to, co było konieczne – rzekła beznamiętnie, a jej twarz nie zdradzała żadnych emocji, zupełnie jakby dziewczyna założyła maskę. – Pomściłam nasz lud, bracie. Jam jest Amaryllis, ostatnia wierząca ludu Edea, wybranka bogini Harah. – Zrobiwszy krok do przodu, położyła dłoń na piersi mężczyzny w miejscu, gdzie biło jego serce. – Przekaż Visberowi, że to ostatni błąd, jaki popełnił w swym nędznym życiu. Zabiję każdego, kto stanie mi na drodze. Nawet ciebie.
Zabrała rękę, a kącik jej ust uniósł się nieznacznie. Przekrzywiwszy odrobinę głowę, przyjrzała się śladowi pozostawionemu na piersi Abuura, po czym odwróciła się i odeszła.