W „Zielonym” mimo
później pory nie było tłoku, ale w powietrzu i tak unosił się
zapach potu, taniego alkoholu i śmierci.
Lucille
siedziała na wysokim stołku, opierając łokcie o bar,
i
uparcie wpatrywała się w znów pusty kieliszek. Westchnęła
ciężko, posyłając Tielowi wymowne spojrzenie. Mężczyzna z kolei
wywrócił oczami, ale odłożył kufel i szmatkę, po czym chwycił
za butelkę burbona.
– Nie
będę znów targał twoich zwłok do pokoju – mruknął
niezadowolony, ale napełnił szkło po sam brzeg.
– Nie
mam zamiaru pić do nieprzytomności. – Wychyliła zawartość
kieliszka i ponownie podstawiła go barmanowi. – To dzisiaj.
Dłoń
mężczyzny zadrżała, ale szybko zapanował nad sobą. Przez
dłuższą chwilę po prostu w skupieniu wodził wzrokiem po bladej
twarzy kobiety, aż na jej wydatnych ustach pojawił się nikły
uśmiech.
– Masz
ostatnią duszę... – stwierdził, ściszając głos do szeptu.
– Yhm...
– przytaknęła w zamyśleniu. – Spełniłam wszystkie warunki.
Teraz czas na Azmodana.
– Zastanów
się jeszcze. – Tiel popatrzył na nią z aż nazbyt widoczną
troską w oczach, co wprowadziło ją w chwilową konsternację. –
Normalnie miałbym to w dupie, ale ciebie lubię.
– Decyzję
podjęłam już dawno i nie zmienię zdania. – Lucille skrzywiła
się na wspomnienie wydarzeń, które nieustannie dręczyły ją w
snach. Już otwierała usta, żeby coś dodać, gdy do knajpy weszło
kilku mężczyzn, skutecznie zwracających na siebie uwagę
wszystkich obecnych. – Yhm... Będą kłopoty...
Tiel
skinął powoli, przyglądając się nowo przybyłym z nieskrywaną
niechęcią. Postawił butelkę przed kobietą i ruszył w stronę
nieznajomego, który stał przy barze i uderzał pięścią o blat.
Lucille od niechcenia zmierzyła sylwetkę obcego, lecz nim odwróciła
wzrok, on to zauważył.
– Cztery
piwa – rzucił zachrypniętym głosem, kładąc kilka monet na
barze. Uśmiechnął się półgębkiem i, oblizując usta, ruszył w
stronę brunetki. – Może napijesz się z nami?
– Nie
– odparła znudzona, wpatrując się w alkohole stojące na półkach
przed nią.
– Skoro
nie chcesz pić, to możemy się zabawić. – Podrapał się po
zarośniętej brodzie, ukazując w szerokim uśmiechu zżółknięte
zęby. – Moi kompani nie pogardzą takim kąskiem.
– Nie
– wydusiła przez zaciśnięte zęby i kątem oka dostrzegła, że
Tiel sięgnął po strzelbę, którą trzymał pod barem.
– Nie
zgrywaj niedostępnej. Sowicie zapłacimy. – Brodacz pochylił się,
a śmierdzący oddech owiał kobiecy policzek.
– Nienawidzę...
– syknęła, odwracając twarz.
Nim
obcy zdążył się zorientować, Lucille zerwała się ze stołka,
jednocześnie wyciągając spod płaszcza sztylet. Z całej siły
uderzyła łokciem w twarz mężczyzny, łamiąc mu tym
nos.
Nieznajomy, zalewając się krwią, wrzasnął coś niezrozumiale, ale to wystarczyło, żeby jego towarzysze poderwali się z drewnianych ław i ruszyli na pomoc. Jednak Tiel, przygotowany na ewentualność nierównej bitki, wymierzył do nich ze strzelby, co skutecznie ostudziło ich zapędy.
Nieznajomy, zalewając się krwią, wrzasnął coś niezrozumiale, ale to wystarczyło, żeby jego towarzysze poderwali się z drewnianych ław i ruszyli na pomoc. Jednak Tiel, przygotowany na ewentualność nierównej bitki, wymierzył do nich ze strzelby, co skutecznie ostudziło ich zapędy.
Po
sali rozniósł się stłumiony jęk, gdy Lucille jedną ręką
trzymała za włosy mężczyznę, zaś drugą przyciskała sztylet do
jego gardła.
Gęstą
ciszę przerwał cichy śmiech należący do właściciela
„Zielonego”. Juwart stanął kilka kroków za kobietą i, kręcąc
z rozbawieniem głową, przyglądał się mężczyźnie.
– Chciała
przez to powiedzieć, że nienawidzi, gdy ktoś traktuje ją jak
dziwkę. – Wyszczerzył się w uśmiechu, zakładając ręce na
szerokiej piersi.
– Żadna
kobieta tego nie lubi – warknęła, napierając
ostrzem
na skórę, aż pojawiła się świeża krew.
– Zostaw
to ścierwo i chodź. – Juwart nagle spoważniał, przenosząc
wzrok na Lucille. – Jest już.
Słysząc
jego słowa, rozluźniła spięte dotąd mięśnie i puściła
mężczyznę, jednak nim odeszła, zmierzyła jego sylwetkę
pogardliwym spojrzeniem i splunęła.
Chowając
sztylet pod krótkim płaszczem, przeciskała się zagraconym
korytarzem na zaplecze „Zielonego”. Im bliżej była
biura,
tym silniejszy zapach cytrusów czuła, co skutkowało pojawieniem
się gęsiej skórki na całym ciele. Odetchnęła głęboko,
próbując zapanować nad szaleńczym biciem serca, ale ono tylko
złośliwie przyspieszyło.
Lucille
z zaciśniętymi ustami weszła do biura, lecz zatrzymała się
gwałtownie zaledwie krok po przekroczeniu progu. Wyraźna woń
drzewa sandałowego i pomarańczy otaczała ją z każdej strony –
przylegała do skóry, wplątywała się we włosy, wślizgiwała się
do
ust, żeby pozostawić po sobie słodko-kwaśny posmak.
– Jeszcze
nie przywykłaś? – Azmodan uśmiechnął się złośliwie,
spoglądając na kobietę znad dokumentów.
– Jak
widać – rzuciła z przekąsem. Zaciągnęła się jeszcze raz
zapachem demona, zupełnie trzeźwiejąc, po czym jakby nigdy nic
opadła na niegrzeszący młodością fotel.
Wbiła
nieruchome spojrzenie w Azmodana i Juwarta, a jeden kącik jej ust
uniósł się ku górze. Lubiła widzieć powagę i skupienie na ich
twarzach, gdy przeglądali pakty. Doskonale wiedziała, że te, które
lądowały po lewej stronie biurka, miały długi termin wykonawczy,
a tym, które demon odkładał na prawo, nie pozostawało zbyt wiele
czasu – miesiąc, może dwa. Ale były jeszcze te, które
otrzymywał Juwart albo i ona sama. Może świadomość, że demon
tej nocy odwiedzi kilka osób, aby siłą wyciągnąć dusze z ich
ciał, powinna nią wstrząsnąć, ale po roku stosowania tego samego
procederu nie czuła nic poza obojętnością.
Ziewnęła
szeroko, leniwie się przy tym przeciągając. Oderwała spojrzenie
od mężczyzn, żeby rozejrzeć się po pomieszczeniu. Z
rozczarowaniem przyjęła, że wszystko wyglądało tak, jak zawsze –
stare, zniszczone i brzydkie – półki nadal uginały się pod
stertami nieposegregowanych dokumentów, rozwalające się pudła
tworzyły chybotliwe słupy, a wiecznie zielona wierzba znajdowała
się na swoim stałym miejscu w kącie.
Przesuwając
dalej wzrokiem po poplamionych ścianach, dotarła do niskiego
stolika nieopodal fotela, na którym siedziała. Uśmiechnęła się
pod nosem i, wychylając się, sięgnęła po otwartą bombonierkę.
Przygryzając
dolną wargę, trącała palcem czekoladki, nie mogąc się
zdecydować, którą zjeść. W końcu zajrzała pod spód
kartonowego pudełka, ale zdecydowana większość napisów i tak się
starła. Wydymając usta, chwyciła pierwszą z brzegu.
– Skąd
to masz? – zawołała, krzywiąc się, gdy przegryzła czekoladkę.
– Wytargałeś z jakiegoś ścieku?
– Nie
twoje, więc po jaką cholerę ruszasz? – Juwart spojrzał na nią
spode łba, na co tylko wzruszyła ramionami, przeżuwając to, co
kiedyś mogło mieć smak karmelu.
– Nie
zdziwiłbym się, gdyby już raz ktoś to zjadł – odparł cicho
Azmodan, nawet nie starając się ukryć śmiechu.
– Obrzydliwe.
– Posłała demonowi zdegustowane spojrzenie i wypluła cukierka z
powrotem do pudełka. Odrzuciła bombonierkę na stolik, po czym
otarła usta z resztek czekolady.
– Dobra,
dokończymy później. – Azmodan wrzucił pakty do szuflady i,
robiąc bliżej nieokreślony ruch dłonią, zapieczętował ją. –
Zbierz te, a ja załatwię sprawę z Cille.
– Jasne,
szefie – rzucił Juwart, kierując się do wyjścia. Jednak zanim
wyszedł, spojrzał jeszcze na brunetkę. – Nie powiem, że jesteś
bliska mojemu sercu, ale dobrze się z tobą pracowało.
– I
wzajemnie. – Skinęła mu głową z delikatnym uśmiechem, który
nawet pojawił się w jej oczach.
– Więc...
– zaczął Azmodan, splatając palce dłoni ze sobą i opierając
je
na kolanie. – Jesteś pewna, że tego chcesz? Jeszcze możesz się
wycofać.
– I
co wtedy? – Zaśmiała się ponuro, wpatrując się w czarne
tęczówki mężczyzny. – Po tym, co robiłam,
i
tak wepchną mnie w Otchłań. W Niebie nie ma miejsca dla takich jak
ja.
– Mogłabyś
pracować dla mnie – stwierdził, po czym wzruszył ramionami. –
Jak dotąd świetnie sobie radziłaś.
Lucille
milczała, przygryzając wewnętrzną stronę policzka. W myślach
przyznała mu rację – praca dla Azmodana nie była złą
perspektywą, ale przecież zaszła już tak daleko... Nie mogła tak
po prostu się wycofać – nie na samym końcu.
Odwracając
wzrok, sięgnęła za dekolt bluzki. Przez chwilę przyglądała się
ciemnej, połyskującej zawartości fiolki. Zaciskając usta, wstała
z fotela.
– Dusza
kardynała – poinformowała cichym, ale pewnym głosem, wyciągając
przed siebie dłoń. – Teraz twoja kolej.
Azmodan
zawahał się, ale trwało to zaledwie ułamek sekundy. Wziął
fiolkę, a na jego ustach pojawił się ponury uśmiech, gdy zbrukana
dusza zawirowała, odbijając się od szklanych ścianek.
– Czasami
lepiej nie znać prawdy. – Zadudnił palcami wolnej dłoni o blat
biurka. Powoli odwrócił głowę w stronę kobiety, a satysfakcja
ustąpiła miejsca czemuś na kształt troski.
– Brzmisz,
jakby ci na mnie zależało, a przecież oboje dobrze wiemy, że
demony dbają tylko o własne interesy.
– Jak
ty jeszcze mało wiesz o świecie – mruknął, nie odrywając
wzroku od jej twarzy. Wstając, zanurzył rękę w kieszeni spodni i
wyjął kawałek pergaminu. – Ostatnia szansa.
Lucille wyciągnęła dłoń po zwitek, ale Azmodan odsunął się, unosząc wysoko brwi.
Lucille wyciągnęła dłoń po zwitek, ale Azmodan odsunął się, unosząc wysoko brwi.
– Nie
przeciągajmy tego. – Potrząsnęła lekko głową, podchodząc do
demona. – To moja decyzja.
– Ale
mogę kusić, żebyś ją zmieniła – odparł, a jego oczy zalśniły
nienaturalnie.
– Za
późno – odpowiedziała niezrażona i, ocierając się o tułów
mężczyzny, wyszarpnęła z jego podniesionej dłoni pergamin. Gdy
tylko odczytała zawartość, zmarszczyła brwi, spod których
posłała demonowi pytające spojrzenie. – Smok?
– On
da ci odpowiedź – stwierdził, przekładając między smukłymi
palcami fiolkę z duszą.
– Ale
przecież to za Czarną Rzeką. – Jeszcze raz przyjrzała się
pochyłemu pismu, ale nie było mowy o pomyłce.
– Więc
lepiej się spiesz. – Azmodan uśmiechnął się pod nosem i zaczął
podwijać rękaw białej koszuli. – Rano możesz tam nikogo nie
zastać.
– Ty...
cholerny... mataczu... – wycedziła przez zaciśnięte zęby,
mrużąc przy tym gniewnie oczy. – Przecież nie ma szans, żebym
dostała się tam jeszcze tej nocy!
– Więc
odpuść – stwierdził i skupił się na drugim rękawie.
– Chyba
kpisz! – fuknęła. Zrobiła głęboki wdech, aby następnie
wypuścić powietrze powoli przez usta. Powtórzyła tę czynność
kilkukrotnie, aż szalejąca w niej złość zelżała. – Przenieś
mnie.
– Co?
– Mężczyzna spojrzał na brunetkę zaskoczony, a wtedy na jej
usta wypłynął chytry uśmieszek.
– To,
co słyszałeś. Przenieś mnie tam. Obiecałeś pomoc w znalezieniu
tych, którzy wszystko mi odebrali – przerwała, aby dać demonowi
chwilę na przyswojenie jej słów. Gdy przekrzywił lekko głowę,
wiedziała, że zrozumiał. – Jeśli rano ich tam nie będzie, to
TY nie spełnisz warunków umowy.
– Sprytnie
– odparł z uznaniem. – Gdybyś została, może nawet pozwoliłbym
ci zawierać pakty.–
Azmodan...
Demon
przewrócił teatralnie oczami. Schował do kieszeni czarnej
kamizelki flakon, po czym z tajemniczym uśmiechem objął kobietę
ramionami.
Lucille
niemal zachłysnęła się powietrzem, gdy charakterystyczny zapach
mężczyzny z całą swą intensywnością uderzył w jej nozdrza.
Oblizała bezwiednie usta i, biorąc głęboki wdech, przymknęła
powieki.
– Gotowa?
– usłyszała tuż przy uchu.
Uniosła
ręce do klatki piersiowej mężczyzny i zacisnęła palce na
materiale. Skinęła powoli głową, a w następnej sekundzie
zadrżała, gdy mroźny wiatr wdarł się pod jej płaszcz. Otworzyła
oczy, wypuszczając powietrze ze świstem. Wyswobodziła się z objęć
Azmodana i naciągnęła na głowę czarną chustę.
Rozglądającej
się dookoła Lucille po plecach przebiegł nieprzyjemny dreszcz,
który nie miał nic wspólnego z panującym chłodem, a wiązał się
z miejscem, w którym się znalazła. Okolica przywodziła na myśl
zapuszczone cmentarzysko, tylko że zamiast zniszczonych nagrobków
kobietę otaczały zwęglone pnie owocowych drzew. Natomiast
majaczący w ciemnościach dworek przypominał kościół, o którym
wszyscy zapomnieli już wiele lat temu.
Znała
to miejsce z opowieści, więc w ogóle nie zdziwiło jej, że
właśnie w zniszczonej posiadłości rodziny Chastain przebywali
mordercy. Zapewne sama by się tu zaszyła na ich miejscu.
Uniosła dłonie do ust i, ogrzewając je własnym oddechem, co chwilę pocierała o siebie. Spojrzała w górę, gdzie wciąż przesuwające się chmury przysłaniały księżyc. Z jednej strony pochmurna noc działała kojąco na kobietę, bo wśród cieni i mroku czuła się zwyczajnie dobrze, ale z drugiej nawet ona w ciemnościach nie była w stanie wszystkiego dostrzec. Nie widziała więc, że para lśniących czerwienią ślepi obserwowała uważnie każdy jej ruch.
Uniosła dłonie do ust i, ogrzewając je własnym oddechem, co chwilę pocierała o siebie. Spojrzała w górę, gdzie wciąż przesuwające się chmury przysłaniały księżyc. Z jednej strony pochmurna noc działała kojąco na kobietę, bo wśród cieni i mroku czuła się zwyczajnie dobrze, ale z drugiej nawet ona w ciemnościach nie była w stanie wszystkiego dostrzec. Nie widziała więc, że para lśniących czerwienią ślepi obserwowała uważnie każdy jej ruch.
– Azmo...
– urwała, spoglądając za siebie. Poczuła ukłucie w okolicach
serca, a z jej ust wydobyło się ciche westchnienie. Demon zrobił
swoje i zniknął, co nie powinno jej dziwić, jednak świadomość,
że nawet się nie pożegnał, bolała.
Potrząsnęła
energicznie głową, jakby to miało jej pomóc pozbyć się
wszelkich rozpraszających myśli. Skupiła wzrok na budynku
majaczącym kilkadziesiąt metrów przed nią i ruszyła przez
spalony sad. Kroczyła szybko i pewnie, a sucha trawa uginała się
pod jej stopami z cichym szelestem. Zimny wiatr co chwilę smagał
blade policzki i nie pomagało zakrywanie się chustą, bo i tak
zawsze znalazł drogę, aby dotknąć ciepłej skóry. Kolejne
powiewy przyniosły ze sobą mieszaninę urywanych dźwięków, ale
im Lucille była bliżej, tym one stawały się wyraźniejsze.
Żwir
zachrzęścił pod jej butami, gdy wydostała się ze zniszczonego
przez żywioł sadu. Obeszła budynek dookoła, wodząc wzrokiem po
oknach, w których tańczyły drgające płomienie świec. Biorąc
głęboki wdech, weszła po kilku stopniach prowadzących ku
frontowym drzwiom, jednak nim zdążyła chwycić za klamkę, one się
odsunęły, a ze środka wypadł jakiś mężczyzna i, potykając się
o własne nogi, sturlał się po schodach.
Westchnęła
cicho, po czym przekroczyła próg. Gdy tylko znalazła się w holu,
z trudem powstrzymała odruch wymiotny. Ściągnęła chustę i
przycisnęła ją do nosa i ust, ale na niewiele się to zdało. W
powietrzu unosił się smród uryny wymieszany z kwaśnym odorem
potu, a wszystko podszyte dymem tytoniowym, który szczypał w oczy.
Lucille zamrugała kilkakrotnie, chcąc przyzwyczaić wzrok do
ciężkich warunków, ale nawet z pomocą piekielnych sił nie było
to łatwe.
W
końcu,
gdy
mogła normalnie oddychać i widziała wszystko w miarę wyraźnie,
ruszyła przed siebie. Kluczyła między ludźmi z marginesu, którzy
już dawno zapomnieli, że można żyć inaczej. Jedni leżeli pijani
we własnych fekaliach, inni odpływali do wymarzonych światów za
pomocą opium, a jeszcze inni parzyli się jak króliki, nie
zwracając uwagi na otoczenie. Lucille z grymasem obrzydzenia minęła
właśnie taką parę i zagłębiła się w dalsze korytarze.
Tak
naprawdę nie wiedziała, kogo powinna szukać. Może odpowiedzialny
za śmierć jej najbliższych nosił medalion ze smokiem, a może po
prostu jego ciało zdobił tatuaż z tym mitycznym stworzeniem –
nie miała pojęcia. Azmodan nigdy nie mówił wprost, ale to ona
popełniła błąd, bo nie dopytała.
Wstrzymała
oddech i rozsunęła dwuskrzydłowe drzwi. Szybko rozejrzała się po
zebranych w pokoju, który zapewne w czasach swojej świetności
służył jako salon dla gości,
i
doszła do wniosku, że przebywający tutaj ludzie nie upadli jeszcze
tak nisko. Co prawda większość zdecydowanie nadużywała alkoholu
i nie stroniła od uciech cielesnych, ale byli świadomi otaczającego
ich świata.
– Zgubiłaś
się? – Męski głos zwrócił na siebie uwagę brunetki, która
przywołała na usta słaby uśmiech.
– Bynajmniej.
– Przejechała koniuszkiem języka po dolnej wardze, udając, że
się nad czymś zastanawia. – Szukam kogoś, a wiem, że właśnie
tutaj go znajdę.
– Doprawdy?
– Jedna brew mężczyzny powędrowała w górę. – Może właśnie
mnie?
Lucille zaśmiała się perliście, odgarniając kilka kosmyków, które opadły na jej czoło.
Lucille zaśmiała się perliście, odgarniając kilka kosmyków, które opadły na jej czoło.
– Jeśli
masz coś wspólnego ze smokiem – odparła cicho, a wtedy to on się
uśmiechnął.
– Domyślam
się,
o
kogo chodzi – przyznał, zaciągając się papierosem. Zmierzył
jej sylwetkę przeciągłym spojrzeniem i z wolna wypuścił dym
przez usta. – Znajdziesz go w pokoju na końcu korytarza.
– Dziękuję.
– Posłała mu jeden ze swoich wyuczonych uśmiechów i odwróciła
się, aby odejść.
– Pieprzony
szczęściarz... – mruknął pod nosem niewyraźnie, na co Lucille
uśmiechnęła się gorzko i, wychodząc na korytarz, zamknęła za
sobą drzwi.
Znów
przeciskała się między ludźmi, co zaczynało działać jej na
nerwy. Ocieranie się o brudnych i śmierdzących mężczyzn nie
należało do przyjemnych, ale w panujących warunkach nie miała
innej możliwości dostania się do wskazanego pokoju. Zaciskając
zęby i mrucząc przekleństwa pod nosem, skupiła spojrzenie na
litym drewnie, które przebijało się przez zasłonę dymu kilka
metrów przed nią. Gdy już dotarła do drzwi, przystanęła i przez
kilka długich sekund po prostu wodziła po nich wzrokiem.
Przez
myśl przeszło jej, że demon miał rację – powinna się wycofać.
Na pewno wiedział znacznie więcej, niż jej mówił, ale przecież
to nie był pierwszy raz, gdy tak postąpił. Jednak mimo tej
świadomości, Lucille nabrała wątpliwości. Azmodan wydawał się
czymś martwić, a to nie zdarzało się zbyt często.
Wypuściła
powietrze ze świstem i chwyciła za okrągłą klamkę, nie dając
sobie więcej czasu na przemyślenia, a przede wszystkim na wahanie.
Początkowo
obecni w pokoju nie zwrócili na nią najmniejszej uwagi. Dalej grali
w karty o kosztowności, które piętrzyły się na blacie okrągłego
stolika, popijając przy tym z wyszczerbionych szklanek i paląc byle
jak skręcony tytoń, a trzy półnagie kobiety dotrzymywały im
towarzystwa.
– Albo
grasz, albo wypierdalasz – rzucił jeden z mężczyzn, spoglądając
na Lucille przez ramię.
Już
otwierała usta, ale z powrotem je zamknęła, wpatrując się w
medalion ze smokiem wiszący na szyi jednego z grających
– Przyszłam
po niego. – Wskazała palcem na mężczyznę, którego twarz
przysłaniała burza rudych loków.
– Ty...
Oz... – Barczysty mężczyzna rzucił złotą monetą w towarzysza
i zaśmiał się chrapliwie. – Panienka do ciebie.
– Co?
– Wywołany odsunął od siebie kobietę, a jego wzrok powędrował
do brunetki.
– Oskar
– wyszeptała, niezdolna wykrztusić z siebie nic więcej.
Lucille
po prostu stała z otwartą buzią, wpatrując się szeroko otwartymi
oczami we własnego męża. Zamrugała kilkukrotnie, ale przekonała
się tylko, że jej się nie przewidziało. Zresztą jego wyraz
twarzy świadczył o tym, że i on ją poznał, a więc nie było
mowy o przypadku.
W jednej chwili jej umysł cofnął się do wydarzeń, które dotychczas pamiętała jak przez mgłę. Przełknęła z trudem ślinę, a jej serce podjęło nerwowy, zbyt szybki rytm. Jak w transie sięgnęła do szyi i, chwytając za cienki rzemyk, wyciągnęła spod bluzki dwie wiszące na nim obrączki, po czym rzuciła go na stół.
W jednej chwili jej umysł cofnął się do wydarzeń, które dotychczas pamiętała jak przez mgłę. Przełknęła z trudem ślinę, a jej serce podjęło nerwowy, zbyt szybki rytm. Jak w transie sięgnęła do szyi i, chwytając za cienki rzemyk, wyciągnęła spod bluzki dwie wiszące na nim obrączki, po czym rzuciła go na stół.
– No
proszę... – Oskar odepchnął rudowłosą, która z jękiem
niezadowolenia wstała z jego kolan. Wyciągnął rękę po złote
pierścionki i przez chwilę przyglądał się wygrawerowanym
imionom. – Kogo jak kogo, ale ciebie bym się tu nie spodziewał.
– Ja
ciebie również – odparła nieco drżącym głosem. Przymknęła
powieki i pozwoliła, aby kilka łez spłynęło swobodnie po jej
policzkach. Wszystkie uczucia, którymi darzyła tego mężczyznę,
zniknęły, pozostawiając po sobie pustkę. Z chwilą gdy otworzyła
oczy, dotarło do niej, o czym mówił Azmodan. I kolejny raz
przyznała mu w myślach rację. Ponownie spojrzała wprost w oczy
Oskara i uśmiechnęła się pogardliwie. – Byłam pewna, że
zżerają cię robaki.
– Jak
widać, pomyliłaś się. – Wzruszył od niechcenia ramionami. –
Czego ty właściwie chcesz, co?
– Zabiłeś
moich rodziców i upozorowałeś własną śmierć. Ten udawał
lekarza, a ten grabarza. – Wskazała głową na dwóch mężczyzn,
przesuwając się za ich plecy. – To chyba oczywiste,
czego
chcę. Sprawiedliwości.
– Sprawiedliwie
będzie, jeśli stąd wyjdziesz, a my cię nie zabijemy. –
Mężczyzna, na którego do tej pory nie zwróciła uwagi, posłał
jej znaczące spojrzenie, odkładając karty na blat.
Jeden
kącik ust Lucille powędrował w górę. Uniosła ręce do głowy i
rozpuściła włosy tylko po to, żeby ponownie je zebrać i mocno
związać. Spojrzała z góry na mężczyzn, za którymi stała.
Nim
ktokolwiek zdążył zareagować, wyćwiczonym do perfekcji ruchem
wyciągnęła spod płaszcza sztylet i poderżnęła grabarzowi
gardło. Gdy próbował zatamować krwawienie, walcząc przy tym o
oddech, Lucille odwróciła się w kierunku wstającego lekarza, po
czym wbiła ostrze po samą rękojeść w jego podbródek i,
przekręcając, wyszarpnęła. W towarzystwie kobiecych wrzasków i
męskich przekleństw cofnęła się o krok, aby zrobić miejsce
upadającemu ciału.
Wyprostowała
się, wstrzymując oddech, gdy poczuła na skroni chłód metalu.
Przełknęła ostrożnie ślinę, powoli odwracając się twarzą do
człowieka, który mierzył do niej z broni.
– Wypierdalać
– rzucił ostro w kierunku przerażonych kobiet, które natychmiast
pobiegły do drzwi, omijając powiększającą się z każdą sekundą
kałużę krwi. Odbezpieczył pistolet, a brunetce wzdłuż
kręgosłupa przebiegł przyjemny dreszcz. – To było niepotrzebne.
– Ale
konieczne – odpowiedziała spokojnie, patrząc mu prosto w oczy.
Wycelowała zakrwawionym sztyletem w Oskara. – Jeszcze tylko on.
Zanim
mężczyzna zdążył nacisnąć spust, z cienia wynurzyła się
bestia o rubinowym spojrzeniu i rzuciła się na jego ramię.
Szarpała nim jak szmacianą lalką, a jego wrzaski zdawały się ją
tylko podjudzać.
Odwracając
wzrok od piekielnego psa, Lucille skoncentrowała się na Oskarze. Z
wolna ruszyła w jego stronę, a wtedy on zaczął się szamotać,
zapewne próbując wydostać zza paska swój pistolet. Uśmiechnął
się zwycięsko, ale w kolejnej sekundzie na jego twarzy pojawiło
się zaskoczenie, które przerodziło się w grymas bólu.
– Na
dobre i na złe, w dostatku i biedzie, w zdrowiu i chorobie... –
szeptała brunetka, wbijając sztylet głęboko w serce. Spojrzała
jeszcze raz w szmaragdowe tęczówki, ale dopiero w tamtym momencie
zauważyła, że zieleń nie była czysta jak w jej pamięci; zaczęła
gnić i stała się odpychająca. – Aż śmierć nas nie rozłączy,
Oskarze.
Lucille
rozprostowała palce i odsunęła się o kilka kroków. Patrzyła,
jak jej mąż umierał, ale nie czuła z tego powodu żalu ani
wyrzutów sumienia.
Robiąc
głęboki wdech, odwróciła się, chcąc wyjść i w końcu zamknąć
ten koszmarny rozdział, ale zamarła, gdy ostry ból przeszywający
jej ciało został poprzedzony przez huk wystrzału. Otworzyła
szerzej oczy, nie potrafiąc stwierdzić, co się właściwie
wydarzyło – widziała przerażonego mężczyznę, z którego
piersi wystawała dłoń trzymająca serce, ale to ona czuła, jak
coś rozrywało jej skórę, mięśnie i kości, a ciepła krew
spływała po
jej
prawym
boku.
– Bonnie
– warknął męski głos, a piekielny pies podniósł łeb,
oblizując pysk. – Miałaś jej pilnować.
– Azmodan?
– Lucille zatoczyła się do tyłu, lecz nim upadła, demon
zmaterializował się tuż obok, chroniąc ją przed zderzeniem z
drewnianą podłogą. Zacisnęła palce na jego ramionach, starając
się zapanować nad bólem, który rozchodził się po całym jej
ciele. Zamknęła na moment powieki, spod których wypłynęło kilka
łez. Zamrugała kilkukrotnie i utkwiła spojrzenie w twarzy
mężczyzny, który przyglądał się jej w sposób tak intensywny,
że w innych okolicznościach zapewne oblałaby się rumieńcem.
Uśmiechnęła się lekko na widok czarnych jak otchłań tęczówek.
– Umowa...
Moja dusza w końcu jest twoja...
– Cille...
Nigdy nie chciałem twojej duszy – odparł dopiero po chwili
Azmodan i z niezwykłą ostrożnością wziął Lucille na ręce. –
Od samego początku chciałem ciebie.
– Nie
rozumiem – wyszeptała drżącym głosem.
– Wszystko
w swoim czasie. – Uśmiechnął się do niej w uroczy, niemal
chłopięcy sposób i to wystarczyło, żeby nie drążyła tematu, a
nawet się nad nim nie zastanawiała. Mężczyzna podniósł wzrok i
mocniej przytulił kobietę. – Przyprowadź wiedźmę do
„Zielonego”.
Lucille,
wkładając w czynność resztki sił, przekręciła głowę, aby
sprawdzić,
do
kogo zwracał się demon. Od razu poznała szeroką w ramionach
sylwetkę, choć twarz okalał cień. Juwart klepał po głowie
piekielne psisko, które siedziało grzecznie przy jego nodze i
wpatrywało się czerwonymi ślepiami w Azmodana.
W
kolejnej sekundzie powieki Lucille stały się na tyle ciężkie, że
nie była w stanie utrzymać ich uniesionych. Po kilku nieudanych
próbach otwarcia oczu dała za wygraną. Starała się za to skupić
na sensie słyszanych słów, ale nie potrafiła uchwycić ich sedna,
zupełnie jakby mężczyźni mówili w innym języku, którego ona
nie znała. Jedyne, co zrozumiała, to ostatnie polecenie demona,
które sprawiło, że poczuła się znów bezpiecznie.
– A
Bonnie?
– Później,
a wiedźmie powiedz, że Cille ma przeżyć. W innym przypadku
podzieli los siostry.